Się narobiło! Człek przyzwyczajony, że Therion to Christofer Johnsson, a tu myk okiem do książeczki i budowany przez lata obraz lega w gruzach. Kompozycji piętnaście, nazwisko Chrisa przy pięciu. W tym przy jednej, jedynej, napisanej samodzielnie - a przecież wcześniej prawie wszystko pisał sam. Dla porównania: Karlsson – dziewięć (w tym trzy własne), Leven – sześć, K. Niemann – pięć. Cegiełkę dołożył także Snowy Show. Wygląda na to, że lider znalazł wreszcie ekipę, z której jest zadowolony i dał jej wolną rękę, samemu jedynie czuwając by wszystko miało ręce i nogi. I to się, w gruncie rzeczy, udało, chociaż mogło być jeszcze lepiej. Bo - pozwolę sobie wskoczyć z wnioskiem końcowym do wstępu - gdyby „Gotycką Kabałę” skrócić o 25 minut mogłaby być albumem rewelacyjnym. Ale okay, mieli się chłopcy w studiu wyszaleć, to i autocenzury musiało być mniej.
Pierwsze opinie pojawiły się parę miesięcy temu (ach ten wszystkomający Internet!) i były, delikatnie mówiąc, niepochlebne. Zazwyczaj. Potem nastał czas propagandy – odpowiedni sztab zabrał się za promowanie i nowy Therion począł jawić się jedna z najmocniej oczekiwanych metalowych premier roku i najbardziej ekscytujący album od czasu „Vovin” (1998). Co ciekawe, tę ostatnią opinię dało się zaobserwować nawet wśród paru zwolenników teorii, że magnum opus grupy to „Secret of the Runes” (2001) – ot, mała sprzeczność, ale skoro Nuclear Blast i Mystic tak twierdzą, to tak musi być. Prawda zaś, zgodnie ze zwyczajem, leży mniej więcej pośrodku.
„Ho Dracon Ho Megas”, „Theli”, „Vovin”, czy „Secret of the Runes” to w ocenie autora recenzji krążki ciekawsze, wychodzi więc na to, że z mroźnej Skandynawii przybył do nas średniak. Miło jednak otrzymywać takie średniaki, bo w wypadku szwedzkiej ekipy stoją one na bardzo wysokim poziomie. Nie ma zastoju, odgrzewania kotletów i zjadania własnego ogona - za to sam Ken Hensley gościnnie wymiata na Hammondach. I generalnie niespodzianek jest sporo. Petter Karlsson, bębniarz, ten który najwięcej podpisał własnym nazwiskiem (bynajmniej nie Karlsson-tekściarz, choć, jak nietrudno się domyślić, ci panowie to rodzina), sprawia, że otrzymaliśmy najbardziej połamany perkusyjnie album w historii Theriona. Nigdy także nie było tak przebojowo – te dwie płyty to kopalnie ładnych, chwytliwych melodii i melodyjek. Widoczne bardziej niż zwykle są inspiracje klasykami lat siedemdziesiątych – wliczając w to ABBĘ. Chwilami można odnieść wrażenie, że miast metalu operowego otrzymaliśmy rock operę. Pojawia się flet, który nadaje niektórym momentom folkowego posmaku. Zaproszone do udziału panie często, w miejsce operowych popisów, śpiewają całkiem normalnie, ładnie i słodziutko (czasem zbliżając się nawet do klimatów Within Tempation, na szczęście marginalnie). Powiedzmy sobie szczerze: Therion jest bardziej komercyjny niż kiedykolwiek. W refrenach (a ściślej melodiach z nich, których wspomniana już ABBA by się nie powstydziła). W lukrowych partiach wokalnych. W leciutkich jak piórko kompozycjach. I powiedzmy sobie szczerze: nie ma w tym NIC złego, jeśli otrzymany produkt nie traci przy tym na jakości. A nie traci. Rzecz oczywista, jest też nieco porządnego wykopu („Tuna 1613”; „TOF – The Trinity”). Jest najdłuższy w dziejach zespołu utwór - „Adulruna Rediviva” - kapitalna wielowątkowa suita, zarówno przywodząca na myśl np. „Atom Heart Mother”, cytująca z dawnych płyt grupy i zaskakująca klawiszową melodyjką niczym dzwonek archaicznego telefonu komórkowego. Jest „Three Treasures” (i nie tylko on) rozbrajająco łączący patos i przebojowy refren. Jest absolutnie niewymagający i absolutnie wpadający w ucho „Son of the Staves of Time”. Jest wreszcie sztampowy otwieracz, który, choć sympatyczny, można było sobie odpuścić. Jest nutka Jethro Tull i nutka The Gathering. I to jest nadal Therion, proszę Państwa. Bardzo Therion, że się tak wyrażę.
Za parę dni dwa koncerty w naszym kraju. Nie wiem, czy osobiście uda mi się któryś odwiedzić, ale na miejscu warszawiaków i krakusów nie zastanawiałbym się długo i podjął jedyną słuszną decyzję. Albo i nie, bo jeszcze za dużo Szanownych Czytelników weźmie sobie moją radę do serca i nie zdążę kupić biletu ;). Tak czy inaczej, jest dobrze. Nic to, że mała zniżka formy, skoro nadal stoi to na odpowiednim poziomie, a chyba lepiej otrzymać coś nieco bardziej rozwlekłego lecz świeżego, niż zrobioną po mistrzowsku powtórkę z rozrywki. Paradoksalnie, najbardziej intryguje na „Gothic Kabbalah” pytanie o krążek (oby jeden, nie dwa) następny – z jednej strony to interesujący punkt wyjścia do dalszych poczynań, z drugiej można zeń przypadkiem zawędrować w niebezpieczne rejony Rhapsody of Fire albo Nightwisha. Quo więc vadis, panie Johnsson?
2007-03-11, Mieszko Wandowicz
artrock.pl
Poprzednia recenzja Gothic Kabbalah