Users Online
Guests Online: 1

Members Online: 0

Total Members: 273
Newest Member: logomines
Login
Username

Password



Not a member yet?
Click here to register.

Forgotten your password?
Request a new one here.
Last Fm
Relacja z Krakowa 2004 Posted by Thor on August 21 2007

Relacja: Therion, Tristania, Trail Of Tears
Kraków "Studio" 22.10.2004

 

Wreszcie, po trzech latach, do naszego kraju zawitał zespół nieprzeciętny, dla wielu fenomenalny i jedyny - Therion. Bilet zamówiłem miesiąc wcześniej, lecz dla przysłowiowych jaj wziąłem udział w konkursie na independent.pl i wygrałem wejściówkę! Uśmiałem się nieźle, ostatecznie jednak swój bilet sprzedałem za 45 zł. niejakiej Małgosi (pozdrawiam!), a sam wszedłem sobie na wygrany bilet (taaa, głupi ma zawsze szczęście :). Tak więc mnie koncert kosztował jedyne 30 złotych :) Ale do rzeczy...
Najpierw ze znajomymi pojechaliśmy do Empiku, gdzie zespół miał spotkać się z fanami o godzinie 16.30. Gdy weszliśmy do środka, przed nami stało jakieś 50 osób, lecz jak to bywa w naszym pięknym kraju z ludźmi, którzy chyba niczego w życiu nie widzieli, wielu się po prostu perfidnie wepchało. Dobrze, że jakaś setka ludzi jednak ustawiła się za nami i cierpliwie czekała. Z głośników o wyznaczonej godzinie popłynął komunikat, że Therion spóźni się dwadzieścia minut. Rozległ się jęk zawodu. W środku panował potworny gorąc, stałem więc sobie, pocąc się jak stara kur.. i wpatrywałem się w filmy po mej prawicy - ot, "Gulczas jak myślisz", "Kubuś Puchatek", same hity po prostu... Spotkałem znajomych z forum i Listy Theriona (www.therion.metal.pl), jeden z nich przyniósł ze sobą... koloratkę! A już powoli zaczynałem wątpić w istnienie czegoś takiego jak "ułańska fantazja", hehe! Generalnie nie było źle, rozmawialiśmy, żartowaliśmy, była kupa śmiechu, a humor tryskał z nas na wszystkie strony hektolitrami. W końcu zespół pojawił się w Empiku. Kolejka posuwała się bardzo szybko, później troszkę zwolniła gdy młode, mrrroczne dziewczęta zaczęły skakać od jednego członka zespołu do drugiego, z każdym robiąc sobie zdjęcia i mając na 99% - przepraszam pokornie za wulgarne wyrażenie - kisiel w majtkach. W końcu padło na mnie. Podszedłem do stolika, wyłożyłem zespołowi płytkę na stół mówiąc by podpisali się gdzie tylko chcą, każdemu podałem łapę. Najbardziej zaintrygował mnie frontman zespołu, Christofer Johnsson, który zdawał się być przestraszony i wręcz osaczony. Nieśmiały, mówił mało, używając lakonicznych zdań... W środku siedzieli bracia Niemannowie, wyluzowani, uśmiechnięci, bardzo życiowi ludzie. Po mej lewej, na samym końcu siedział nowy perkusista, Petter Karlsson, który strasznie się zdziwił, że ktoś podaje mu łapę i ktoś go zauważył. Ocknął się z zamyślenia, krzyknął "Howdie!" i się przywitał. Dostałem plakat, na którym zespół się również podpisał. Znajomy dał komuś aparat i ten ktoś zrobił mi fotkę z Chrisem, który zasugerował abym nie ustawiał się po jego lewej stronie, z racji możliwości zahaczenia o empikowski parawan ustawiony za plecami zespołu, a który to niemal spadł na nich w którymś momencie wcześniej. Skwitowałem to tylko słowami "Don't worry" i fotka została zrobiona, heh. Chwilę potem siedziałem ze znajomymi w samochodzie i jechaliśmy do klubu Studio, na ulicy Budryka. Oczywiście błądziliśmy dosyć długo, oczywiście zaparkowaliśmy w miejscu w którym stawać nam nie było wolno i oczywiście udaliśmy się w stronę Studia (dawniej zwało się "Klub 38"). Na schodach ustawiła się gigantyczna kolejka, my tymczasem zahaczyliśmy o supermarket znajdujący się nieopodal i relaksując się wypiliśmy sobie zimne piwko. Z tymi schodami także była ciekawa sprawa - mają one kształt mniej więcej taki "/\" (na czubku wejście), jednak ludzie ustawili się tylko po jednej stronie! My natomiast weszliśmy sobie tą drugą, zupełnie wolną stroną i praktycznie po minucie byliśmy w środku, hehe. Dziwni ci Ziemianie :P W środku grał już zespół Trail Of Tears, nie wiadomo dlaczego Old Dead Tree nie przyjechało... Kupiłem sobie piwko (cenę pominę, kurna), postałem chwilę pod sceną, wreszcie jednak zaczepił mnie znajomy student z Krakowa i rzekł, że na górze trzymane jest już miejsce. Wlazłem po schodach i dostałem się na samą górę, naprzeciwko sceny, w linii prostej może dziesięć, piętnaście metrów odległości, widok natomiast fenomenalny! Cała, calutka scena przed oczyma. Generalnie ten klub już ma taką specyfikę, że gdziekolwiek człowiek by się nie usadowił, zewsząd byłoby dobrze wszystko widać. Patrząc na jednego z gitarzystów i perkusistę, zacząłem pojmować skąd wzięła się nazwa zespołu (określenie ucieczki Indian ze stanów wschodnich do Oklahomy, w czasie której wielu zginęło z wycieńczenia... ech ta filologia :) - wydawali się mieć Indiańskie rysy, chociaż z Japończykami także mogli się kojarzyć :P Nieważne zresztą. Zdziwił mnie oraz zawiódł fakt, że Trail Of Tears nie zabrał ze sobą wokalistki! Zespól grał jakieś 45-50 minut. Na wokalu potężny Kjell mający megasuperciężki głos, towarzyszył mu drugi facet. Trail zagrało ciężką muzykę, czasami podchodzącą pod death, momentami będącą po prostu sieczką i nawalanką. Zupełnie inaczej brzmią i grają na płytach. Niestety fani tego zespołu muszą wybaczyć mi nieznajomość granych tytułów, ale płyt zespołu przesłuchałem tylko kilka razy przed koncertem. (Ok., nikt mnie nie zabił, żyję sobie jeszcze, piszę więc dalej :)
W każdym bądź razie zespół ten nikogo nie zachwycił, ot - zagrali i poszli. Po staremu, rasistowsko i brzydko rzecz ujmując, "murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść". Kolejny wypad na dół po piwko, kolejny zespół - Tristania! Piękna wokalistka (Vibeke Stene - tym razem mająca kruczo-czarne włosy), obok niej dwóch wokalistów (Ralf Strathmann oraz jakiś sesyjny śpiewak), gitarzyści i rzecz jasna perkusista. Zespół dał nieziemski show, po każdym utworze publika nie pozwalała rozpocząć kolejnego kawałka, skandując "Tristania! Tristania!" i klaszcząc w dłonie uniesione nad czerepami. Jedynym minusem ich występu był może zbyt wysoki w kilku momentach śpiew wokalistki, ale generalnie show przepiękny! Zaczęli od Beyond The Veil, potem zagrali Anginę (chórek z taśmy), Angellore, World Of Glass, cudowny Tender Trip On Earth oraz dwa nowe utwory, mianowicie Equilibrium oraz jeśli dobrze kojarzę, Libre (kolejność przypadkowa). Grali ponad godzinę, zapewne też zagrali inne kawałki, ale nie w głowie było mi liczenie ich oraz spamiętywanie. Machałem łbem raz za czas popijając browarka z kufelka. Malkontent ze mnie nie lada, toteż show Tristanii dobrze oddadzą moje słowa, które wykrzyczałem do znajomego obok - "Pieprzyć Dark Stars!". Chodziło mi głównie o muzykę - co jak co, ale do Tristanii chyba żaden polski zespół z obecnego składu DS nie dorasta, a i klimat jaki zapanował w Studio, w Loch Ness chyba nigdy nie zagości (w ubiegłym roku owszem, źle nie było, ale przy show owej nocy występy naszych metalowo gotyckich zespołów wypadają bladziutko...). Gdy Tristania opuściła scenę, tłum jeszcze długo skandował nazwę zespołu.
Nastąpiła dłuższa przerwa, techniczni około trzydzieści minut sprawdzali sprzęt, mikrofony, instrumenty. Postanowiłem iść pod samą scenę, jakoś się dopchałem niemal na sam przód (acz nie pod same barierki). W końcu wyszli! Therion! Kobieta-gigant w czerwonej sukni (Karin Fjellander), przewodząca czteroosobowemu chórkowi (dwie ładniutkie kobiety, dwóch facetów), wokalista Mats Leven (Krux, Abstract Algebra), Niemannowie, Petter Karlsson i Christofer Johnsson ze swoją czerwoną gitarką. Zaczęli od Blood Of Kingu. Tłum popadł niemalże w ekstazę religijną, ludziom zaczęło odbijać (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Wszyscy zaczęli skakać, pogować, zrobił się potężny kocioł pod sceną. O ile z początku przyłączyłem się do zabawy zdzierając sobie gardło drąc się z Matsem, to potem dosłownie nie mogłem zaczerpnąć oddechu. Ludzie tak napierali, że tylko czekałem aż usłyszę potężne chrupnięcie w mojej klacie i poczuję krew cieknącą po brodzie :) A i jeszcze ten gorąc jaki zaczął emanować z przepoconych ciał... Postanowiłem się wynosić - poszedłem z powrotem na górę. Ależ ulga, ho, ho! Podziwiam ludzi stojących pod sceną, respect! Po Blood Of Kingu Therion zagrał Uthark Runa, potem Asgard. Co ciekawe, solówki Kristiana niestety nie były najwyższych lotów, często odbiegały od oryginału, a i czasami nie pasowały do muzyki. Ale to dobrze, koncert to do cholery koncert, jak ktoś chce posłuchać bezbłędnie zagranych kawałków, niech słucha ich sobie w domu! Ciekawie przedstawiały się momenty, w których wszyscy członkowie zespołu grali machając głowami. Johnsson natomiast dość często kołysał się z gitarą - zamach w prawo, odbicie w lewo, prawa, lewa! Johnsson niejednokrotnie w czasie gdy tłum śpiewał, machał w jego stronę rękami niczym dyrygent kierujący orkiestrą! Fenomenalnie wypadł Leven, ten gość jest niesamowity! Jego heavymetalowy wokal jest po prostu nie do pobicia! Wyczucie, tonacja, ekstremalnie wysokie linie wokalne, wibracja głosu - perfekcja, talent, po prostu majstersztyk, czołówka światowa! Sama publika była po prostu doskonała - to trzeba było widzieć z góry, jak ja - las uniesionych rąk, klaszczących w jednym tempie przy wolniejszych momentach. Klub dosłownie pękał w szwach! Ponad tysiąc ludzi na pewno było na koncercie. Wspomniałem o klaskaniu, to nie wszystko! Leven co chwila zachęcał publikę by krzyczała "Hey, hey, hey", co ta z chęcią i z całego serca czyniła. Masakra! Jeszcze wznoszenie w jednostajnym tempie, z ogromnym impetem pięści w górę! Bogowie, sceny niczym z wieców na których przemawiał Hitler! :) Szał, ekstaza, zatracenie tłumu! Ja także spociłem się cały - włosy mokre, podkoszulek można było wykręcać, spodnie lepiły się do ciała... W każdym bądź razie mam dwa zastrzeżenia (uprzedzałem, pisałem, że malkontent ze mnie :) - pierwszym będzie jakość puszczanych sampli. Skrzypce za cicho, bez wyrazu, ot, takie midiowate brzmienie, króciutkie pociągnięcia smyczka... Pianino także takie prymitywne... Ale co tam, to nie była opera! Drugi minus to główna wokalistka - przez większą część show stała jak słup soli, nie ruszyła ani ręką by podkreślić słowa, padające akcenty... Nie ruszyła głową... Raczej kobieta nie ma rockowej duszy, ale trzeba zrozumieć, że musi się także przecież skupić by się nie pogubić lub nie spóźnić ze swymi kwestiami. Miały być dwie rzeczy, co tam, niech będzie i trzecia - męskie partie chóru. Tych gości prawie nie było słychać! Ale to tylko takie małe, maluteńkie minusy, dodające nawet uroku całemu występowi. Dzięki temu wydawał się bardzo naturalny, spontaniczny, ludzki. Therion zagrał jeszcze "Typhon", "Khlysti Evangelist", "Ginnungagap", "Schwarzalbenheim", "Seven Secrets of the Sphinx", "The Invincible", "Rise of Sodom and Gomorrah", "Wild Hunt", "Wine of Aluqah", "Crowning Of Atlantis", "Melez", "Into remembrance" (kolejność przypadkowa). Po tych kawałkach Christofer podszedł do mikrofonu (podchodził wielokrotnie wcześniej, chwaląc publikę oraz mówiąc kilka słów o zapowiadanych utworach) i rzekł: "Wszyscy domagają się kawałków z Theli, mówiąc "Oh, proszę, zagrajcie coś z Theli" (udawał małą dziewczynkę :). Dobra, poddajemy się... "The Siren Of The Woods!". No ba! Wolna ballada, ciemność… Zapalniczki w górę! Nie było ich wiele, ale za to światełka dochodziły z każdej strony. Piękny widok! Moment na złapanie oddechu, uspokojenie tętna, spojrzenia na scenę ze spokojem. To było genialne, bez dwóch zdań. Wszystko jednak ma swój koniec, utwór się skończył. Cała ekipa stanęła obok siebie, jak na spektaklach teatralnych, i nisko pokłoniła się publice. Poszli za scenę, zapanowała kompletna ciemność. Nikt jednak nie panikował, wiadomo, że Therion zawsze gra bisy. "Therion! Therion! Therion!", skandowała publiczność. Powrócili! "Podobno w Polsce najbardziej lubiany jest Theli.." - rzekł Chris. Z każdego gardła wydobyło się głośne "Yeaaaaa!!!". Cults Of The Shadow! A potem oczywiście "To Mega Therion!". Trzeba było wtedy usłyszeć refren w wykonaniu publiczności - nie da się tego po prostu opisać! Zresztą nie tylko refren, duża część ludzi zna na pamięć cały tekst, więc śpiewano przez cały czas trwania sztandarowego kawałka Bestyji. Koniec, zespół opuścił scenę. Nikt nie spodziewał się, że wejdzie na nią ponownie! Tym razem tylko główna piątka - Leven, Niemannowie, Karlsson i Johnsson. Christofer rzekł, iż jest to "jak do tej pory" (so far) najlepszy koncert w Polsce. Nie wiem czy chodziło mu o tę trasę (wcześniej zagrali w stolicy i w Poznaniu) czy o wszystkie dotychczasowe wizyty. Nevermind, pomińmy to. Ależ było moje zdziwienie, gdy zaczęli grać… "Black Funeral" Mercyful Fate! Znowu kunszt Levena ukazał się w pełnej krasie - ten facet nie miał absolutnie żadnego problemu, by zaśpiewać identycznie jak King Diamond! Po prostu lekko podwyżył głos :) Wyszło im to super! "Taa, ten gość każdego potrafi naśladować" - rzekł po tym utworze Christofer. "Lubicie Motorhead?" - zapytał. "Yeaaa!!!" - odparła publika, aczkolwiek z raczej, heh, wymuszonym entuzjazmem. "Iron Fist"! Tutaj zespół bawił się już w najlepsze. Chris wyskakiwał na podwyższenie, skacząć w powietrze rozkładał na bok nogi, grał trzymając gitarę za plecami (nieodparte skojarzenie z Jimmym H.). Kto by pomyślał, że taki niepozorny Chris (patrz na relację z Empiku) na scenie zmienia się diametralnie. To jego żywioł... Cóż, nadszedł koniec. Karlsson rzucił pałeczki publiczności, Johnsson mineralną wodę, a Kristian Niemann ręczniki. Jeden ktoś mu odrzucił :) No, w sumie na co komu śmierdzący potem kawałek szmatki :P Publika długo krzyczała "Dziękujemy, dziękujemy!" Show się zakończył.
Zerknąłem na sprzedawane gadżety - podkoszulek 70 zł., bluza ponad setkę! Ktoś chyba ma nierówno pod sufitem. Ale cóż, jak to Rodziewiczówna w "Ragnarok" pisała, i jak to ktoś kiedyś dawno temu śpiewał, "Każdy ma jakiegoś bzika" :P A ja to ujmę tak, że ktoś jest po prostu zdrowo jeb**ęty :)
Wraz ze znajomymi z mego miasteczka oraz znajomymi z Listy, poszliśmy sobie na piwko do baru "Zaścianek" na terenie miasteczka studenckiego AGH. No cóż, pub rzeczywiście ubogi w formie, klimat nieciekawy. Ludzie też jacyś tacy nieobyci - gdy tylko weszliśmy, wszyscy ze zdziwieniem popatrzyli w naszą stronę, ucinając w pół słowa rozmowy. Hehe. Kupiliśmy browarki i wyszliśmy stamtąd. Spędziliśmy czas siedząc na ławeczce, dyskutując i racząc się piwem. Szyja zaczęła boleć, w uszach szumiało, ale było to zmęczenie i niedyspozycja z natury masochistycznej - ten ból przypominał to co się działo przed momentem. Zmęczeni, ale zadowoleni powróciliśmy do domu. Oczywiście po drodze spotkało nas pare przygód, ale to temat na kolejne kartki A4, w dodatku co to kogo pewnie obchodzi :P Hail Therion!

Thor Napisz do autora

Comments
No Comments have been Posted.
Post Comment
Please Login to Post a Comment.