Users Online
Guests Online: 5

Members Online: 0

Total Members: 273
Newest Member: logomines
Login
Username

Password



Not a member yet?
Click here to register.

Forgotten your password?
Request a new one here.
Last Fm
Wywiad dla Interii, poczštek 2001 Posted by Thor on August 14 2007

BESTIA W OPERZE

 

Popularność szwedzkiej grupy Therion, która na niespotykaną wcześniej skalę łączy metalowy ciężar z muzyką klasyczną, wzrasta z płyty na płytę. Z Christoferem Johnssonem, który mógłby - wzorem Napoleona - spokojnie stwierdzić “Therion to ja”, rozmawiał Jarosław Szubrycht.
        
        
Na początku chciałbym na chwilę wrócić do poprzedniego wydawnictwa Therion, albumu “Crowning Of Atlantis”. Przez polskie media nie został on przyjęty zbyt entuzjastycznie...    

Zawsze zbieram cięgi za te wydawnictwa, które proponuję pomiędzy regularnymi, studyjnymi albumami, choć właściwie nie wiem, dlaczego tak się dzieje. “Crowning Of Atlantis” nagrywałem jako mini-album, dopiero później wytwórnia zadecydowała, że trzeba dodać jakieś utwory z koncertów. Potem wydali to w formie digi-packa i wyszło na to, że to normalny album. Gdyby to był mini-album, tak jak tego chciałem, nikt by nie narzekał. W sumie myślę jednak, że nie wyszło tak źle. Rzeczywiście, część prasy odniosła się do “Crowning Of Atlantis” negatywnie, ale skoro większość fanów przyjęła to wydawnictwo gorąco, skoro żywo reagują, gdy gramy te utwory na koncertach, to jest w porządku. Weźmy choćby utwór tytułowy, który miał początkowo trafić na “Deggial”. “Crowning Of Atlantis” nie jest więc, jak sugerują niektórzy, zbiorem odrzutów z sesji, ale zestawem pełnowartościowych utworów.
        
Jak długo trwała praca nad “Deggial”?
        
Samo komponowanie trwało dosyć krótko, najwyżej pół roku, ale proces pre-produkcji albumu był bardzo czasochłonny. Zamknąłem się w studiu i przez następne pół roku pracowałem nad wersjami demo wszystkich utworów. Wyjątkiem jest jedna kompozycja – “The Flight Of The Lord Of Flies” – którą napisałem jeszcze w czasach “Theli”. Znalazłem ją teraz w pamięci komputera i pomyślałem sobie – “O, jaki fajny, zabawny kawałek!”. Może był nawet zbyt zabawny wówczas, tym razem jednak doskonale wpasował się w atmosferę płyty.     

Powiedz, ilu ludzi zaangażowanych było w powstawanie nowej płyty Therion?
        

Wliczając mnie, na płycie słychać grę 27 osób! Sesja kosztowała wytwórnię niewyobrażalną sumę 115 tysięcy marek i trwała prawie trzy miesiące. Zrobiliśmy sobie tylko krótką przerwę przed miksami. Płyta powstawała, podobnie jak “Vovin” i “Crowning Of Atlantis”, w studiu Woodhouse.
To bardzo dobre miejsce i naprawdę wiesz, co dostajesz za swoje pieniądze. Nagraliśmy w sumie 48 śladów, w jednym momencie “Via Nocturna” jest ich aż 51 - i powiem ci, że niewielu jest chyba ludzi w świecie, którzy potrafiliby złożyć to do kupy.
        
Akcent na “Deggial” wydaje mi się bardziej przesunięty w stronę muzyki klasycznej, mniej w kierunku heavy metalu, niż na “Vovin”.
        
Naprawdę? Wydaje mi się, że jest wręcz odwrotnie. Nigdy nie nagraliśmy bardziej heavymetalowego utworu niż “Flesh Of The Gods”, a taki “Seven Secrets Of The Sphinx” jest chyba najcięższym utworem, jaki napisaliśmy od lat.
        
Chodziło mi o strukturę kompozycji, o aranżacje, a nie o brzmienie utworów.
        
Wydaje mi się, że pod tym względem “Deggial” jest bardzo zróżnicowaną płytą. Jak już powiedziałem, są na niej utwory bardziej metalowe, niż jakiekolwiek inne w historii Therion, ale są i takie, jak “Via Nocturna” i “Ship Of Luna”, które z metalem nie mają absolutnie nic wspólnego. Zależało mi na połączeniu bardzo odmiennych klimatów. Najlepiej wyraża to “Eternal Return”, utwór który rozpoczyna się bardzo romantycznie i operowo, potem przechodzi w granie podobne do Iron Maiden, później jest fragment, który brzmi jak rock symfoniczny z lat 70-tych, a na koniec znowu typowy heavy metal. Pod względem produkcyjnym jest to na pewno album cięższy niż “Vovin”. Może nie jest tak ciężki jak “Theli”, ale wątpię, czy kiedykolwiek zdecydujemy się jeszcze na tak mocne granie. Pójdźmy więc na kompromis i przyjmijmy, że na tej płycie jest zarówno więcej klasyki, jak i heavy metalu. Ten drugi wziął się przede wszystkim stąd, że w studiu bardzo chciałem uzyskać brzmienie metalu z lat 80-tych, moim wzorem była płyta “Powerslave” Iron Maiden.
        
Kim są dzisiaj fani Therion? Słuchają was tylko metalowcy?
        
Jest trochę ludzi, którzy w ogóle nie trawią metalu, a słuchają Therion. Najzabawniejsza sytuacja jest jednak z ludźmi z opery, którzy nagrywają z nami płyty. Tych samych śpiewaków wynajmujemy już od dłuższego czasu i zawsze słyszeliśmy, że nie mogą słuchać płyt Therion, kiedy już je nagrają. Tymczasem, po nagraniu “Deggial”, całkiem spontanicznie zainteresowali się naszą muzyką. “Słyszymy, że się rozwijacie” – mówili mi i nawet puszczali płytę swoim kolegom. Znam też parę osób w Szwecji, raczej starszych, które nigdy nie kupiły metalowej płyty, oprócz albumów Therion. Najlepszym przykładem są jednak moi rodzice. Przez całe lata pomagali mi, ale nie mogli zrozumieć, co ja tak właściwie robię, o co w tym death metalu chodzi. Wszystkie te ryczące wokale, gitary brzmiące jak odkurzacze, kanonada perkusji – bardzo ich to przerażało. Dopiero po wydaniu “Theli” zaczęli w mojej muzyce dostrzegać muzykę i z biegiem czasu nawet ją polubili.
        
O czym opowiadają teksty “Deggial”?
        
Teksty oparte są na starych bliskowschodnich mitach. Tytułowy utwór opowiada o pojawieniu się kogoś w rodzaju anty-mesjasza o imieniu Deggial, który - nieco po nietzscheańsku - proklamuje śmierć bogów i podniesienie ludzi do rangi nowych istot boskich. Wszystkie teksty z tej płyty poruszają właśnie ten temat – boskiego potencjału, zaklętego w ludzkich duszach. Chociaż są też utwory mające całkiem inny klimat, takie jak “Ship Of Luna”, który jest metaforą sennej podróży do Księżyca.
        
Od kilku lat fani molestowali cię o to, byś nagrał własną wersję kompozycji “O Fortuna” Carla Orffa, pochodzącej ze zbioru zatytułowanego “Carmina Burana”. Wreszcie wyszedłeś naprzeciw ich życzeniom. Jesteś zadowolony z końcowego rezultatu?
        

Zacznę może od tego, że do nagrania tego utworu podchodziliśmy w studiu chyba ze sto razy i byłem już na etapie rwania włosów z głowy. Nie wyobrażasz sobie, jak trudno było dobrze przerobić tę kompozycję, która przecież w oryginale nie miała nic wspólnego z operą - została napisana na dwa fortepiany, dwa mezzosoprany i klasyczne instrumenty perkusyjne. Ciężko było zrobić z tego coś ciekawego, bo w oryginale fortepiany prowadziły cały utwór, nie było pola do popisu dla innych instrumentów, nie wiedzieliśmy jak to zaaranżować. Tym bardziej, że nie chciałem kopiować, chciałem zrobić coś nowego. Potem pojawiły się problemy z perkusją, bo pod koniec utworu pojawia się dziwny rytm, sześć na sześć, podczas gdy pianino prowadzi wciąż w rytmie cztery na cztery. Naturalnym wyborem perkusisty był rytm cztery na cztery, ale gdy spróbował tak zagrać, zabrzmiało okropnie. Wtedy spróbowaliśmy zagrać sześć na sześć... i również nie pasowało. Wymyślaliśmy więc inne rytmy, próbowaliśmy eksperymentować z automatem perkusyjnym, z loopami – i było coraz gorzej. W końcu odkryliśmy, że jednak ma być sześć na sześć, tylko trzeba zacząć wcześniej, od przedtaktu. W końcu udało nam się jakoś to wszystko zgrać. Jeśli jakiś zespół zrobi “O Fortuna” lepiej od nas, wręczę mu moją osobistą Nagrodę Nobla... tyle było problemów z tym pieprzonym kawałkiem.
        
Z drugiej strony “O Fortuna” w waszym wykonaniu wydała mi się dość łatwym i oczywistym wyborem. Nie myślałeś o czymś mniej znanym, ale bardziej ambitnym?
        
Łatwym?! Mówię ci, można o tym kawałku powiedzieć wszystko, ale nie, że jest łatwy. [śmiech] Zgadzam się jednak, że był to wybór dość oczywisty i o to właśnie chodziło, o zmierzenie się z bardzo sławną kompozycją, o podjęcie wyzwania. Zresztą, trudno w ogóle mówić w tym przypadku o jakimkolwiek wyborze. Dawno temu wspomniałem w wywiadzie, że może fajnie byłoby nagrać “O Fortuna” i od tamtej pory wszyscy męczyli mnie o to. Potem wyszło nieporozumienie z Nuclear Blast, którzy w jakiejś informacji prasowej podali, że nagramy “O Fortuna” na “Crowning Of Atlantis”. Wszystkie magazyny to podchwyciły i później musieliśmy się gęsto tłumaczyć, mimo tego, że wcale nie było takich planów. Pomyślałem więc, że wreszcie muszę to zrobić. Sam już zacząłem być ciekaw jak to wyjdzie. Oczywiście, myślałem również o przeróbkach innych klasycznych kompozycji. Bardzo podobają mi się “Obrazki z wystawy” Musorgskiego. Maurice Ravel zrobił tego wersję symfoniczną, z kolei Emerson, Lake And Palmer adaptowali to na grunt rockowy. Samael nawet ukradł sobie kawałek do jednego ze swoich utworów, więc nie było sensu się za to brać. Podoba mi się również muzyka innych kompozytorów, szczególnie Strawińskiego – ale jak tam dopasować sekcję rytmiczną?! Dokładając do Strawińskiego perkusję i bas otrzymalibyśmy jakiś pokręcony album jazzowy, nie nadający się w ogóle do słuchania.
        
O ile pamiętam, w “The Flesh Of The Gods” miał zaśpiewać gościnnie Udo Dirkschneider?
        
Tak, taki był pierwotny zamysł. Niestety, Udo nie mógł pojawić się w studiu. Zastąpił go Hansi Kürsch z Blind Guardian.
        
Ale brzmi, jakby to naprawdę Udo śpiewał.
        
Tak uważasz? Mnie bardziej kojarzy się to Blackie Lawlessem z W.A.S.P. Początkowo ten utwór zrobiłem tylko z chórem, ale po nagraniu wersji demo, doszedłem do wniosku, że tak nie może być. Słuchając wszystkiego od nowa bardzo uważnie, zrozumiałem, że te riffy brzmią jak jakiś Saxon albo Accept. A kto lepiej zaśpiewałby w Accept, jak nie Udo? Podesłałem mu więc płytę, spodobała mu się muzyka i obiecał, że to zrobi. Niestety, kiedy przyszedł czas sesji nagraniowej, pojechał na press-tour, udzielał wywiadów w całej Europie, ciągle odwlekał się jego powrót do Niemiec. W końcu, na sugestię naszego menedżera, zaprosiliśmy Hansi Kürscha i byłem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, jak zaśpiewał “The Flesh Of The Gods”. Dałem mu wolną rękę, a on zrobił linie wokalne dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem. Mieliśmy już więc przyjemność współpracować z dwoma najlepszymi wokalistami heavymetalowymi młodego pokolenia – najpierw Ralf Sheepers, teraz Hansi Kürsch.
        
Skoro o tym mowa, powiedz, czy są jacyś muzycy z którymi bardzo chciałbyś kiedyś zagrać w jednym zespole?
        
Bez dłuższego zastanowienia mogę powiedzieć, że kimś takim jest Uli Roth, gitarzysta, którego wciąż podziwiam. Oczywiście, gdy byłem młody, byłem zapatrzony w wielu gitarzystów, ludzi, którzy grali w Accept, Judas Priest, Iron Maiden. Fajnie byłoby, gdyby któryś z nich zagrał w Therion solówkę, ale tylko fajnie. Natomiast Uli Roth to prawdziwy geniusz, to wielki kompozytor, jeden z gigantów gitary – zagrać z nim, byłoby niesamowitym przeżyciem. Wierzę, że on potrafiłby napisać i nagrać coś naprawdę spektakularnego i szybkiego, coś w stylu Chopina, czy Paganiniego.
        
Czy to prawda, że Therion znowu staje się regularnym zespołem – Kristianem Niemannem na gitarze i Sami Karpinnenem na perkusji?
        
Tak, a na basie gra Johan Niemann, brat Kristiana. Wiesz, zawsze chciałem, żeby Therion był normalnym zespołem. Miałem tylko wątpliwości po trasie promującej “Theli”. Tamten skład rozpadł się, a ja nie mogłem czekać, aż znajdę nowy, chciałem nagrać “Vovin”. Zresztą w ten sposób znalazłem Sami’ego – wynająłem go na trasę promującą “Vovin” i okazało się, że jest nie tylko doskonałym perkusistą, ale także wspaniałym kompanem. Zaproponowałem mu więc, żeby został stałym muzykiem Therion. Podobnie było z Kristianem i Johanem. Therion ma teraz bardzo mocny skład, bo oni traktują tę pracę tak serio i profesjonalnie, jakby byli wynajęci, a poza tym przyjaźnimy się, jak powinno być w zespole. Z poprzednimi składami to się nie udawało. Owszem, byliśmy świetnymi kumplami również z ludźmi, którzy grali na “Theli”, ale oni tak naprawdę nie interesowali się zespołem. Ich pociągało bycie gwiazdą rocka i ciągłe imprezy. Ja też lubię alkohol, ale nie znaczy to, że wychodzę pijany na scenę. Trzeba pamiętać, że kiedy jedziesz na trasę, nie jedziesz się zabawić, ale jedziesz dać jak najlepsze koncerty, żeby fani dostali jak najwięcej za pieniądze, które wydali na bilety. Podczas nagrywania “Theli”, niektórzy członkowie Therion potrafili pić nawet w studiu. Robili sobie takie jaja, że dzisiaj trudno mi w to uwierzyć. Wynajmujemy za ciężkie pieniądze poważnych, profesjonalnych muzyków operowych, więc nie możemy sobie pozwolić na jakichś punków w zespole. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Jeśli grasz w Motorhead, wypicie butelki whisky przed wyjściem na scenę jest nawet wskazane, to jest rock n’roll... ale w Therion takie numery nie przejdą.
        
Na koncertach wspieracie się przeważnie taśmą, chociaż dwukrotnie udało wam się wystąpić z orkiestrą. O koncercie na festiwalu w Wacken słyszałem dość mieszane opinie...
        

Nazywając rzecz po imieniu – był okropny! Organizacja była taka, że z całą pewnością w Rosji zrobiono by to lepiej. Nie zapewniono nam absolutnie nic. Żeby wyrobić się z kasą, musieliśmy zrobić wszystko po wariacku. Zapakowaliśmy więc w Szwecji kupę sprzętu do niewielkiego busa i sami go prowadziliśmy 1000 km, żeby dostać się do Wacken. Musieliśmy być własnymi technicznymi, nosić mnóstwo rzeczy, ale to było w porządku – nie narzekaliśmy. Nie jesteśmy gwiazdami rocka i nie jesteśmy z cukru. Skoro jednak włożyliśmy w przygotowania tyle wysiłku i nie wzięliśmy ani grosza, żeby móc chociaż zapłacić orkiestrze, oczekiwaliśmy, że organizator podejdzie do wszystkiego równie profesjonalnie. Tymczasem czekałem 15 pieprzonych godzin w jakimś baraku za sceną. Ze mną siedziało tam dwadzieścia innych osób, a do dyspozycji mieliśmy cztery krzesła. Pozostali muzycy Therion byli mądrzejsi ode mnie, bo zwiali do hotelu. Ja sobie jednak pomyślałem, że to przecież festiwal, okazja, żeby spotkać się z ludźmi, zobaczyć parę zespołów. Niestety, zaczęło padać, więc wszyscy inni też uciekli do hotelu. Siedziałem więc w tym baraku, nudziłem się, próbowałem spać... Nagle, w ciągu kilku minut do baraku wpadli jacyś ludzie i zaczęli wrzeszczeć, że Therion musi natychmiast wchodzić na scenę. Wepchali nas na scenę, a tam cholera nie ma się gdzie ruszyć, bo poprzednia kapela nie wzięła swoich śmieci. Podpięliśmy się do wzmacniaczy i byłem szczęśliwy, że w ogóle wydobywa się z nich jakiś dźwięk, bo oczywiście nie pozwolono nam wcześniej zrobić nawet pięciominutowej próby. Przez pierwsze dwa utwory na scenie był taki burdel, że tylko rutynie zawdzięczamy, że jakoś graliśmy i w dodatku wyglądaliśmy na zadowolonych z siebie. W trzecim kawałku zaczęliśmy powoli łapać klimat, akustyk jakimś cudem nas ustawił i nagle... odcięto prąd! Po pie***lonych trzynastu minutach odcięto nam prąd, możesz w to uwierzyć?! Jechaliśmy tysiąc kilometrów, czekałem 15 godzin w baraku, gdzie dostałem tylko jeden posiłek – a wszystko to po to, żeby grać trzynaście minut! Nie mogli nawet poczekać do końca utworu, tylko po prostu wyłączyli prąd. Podobno było to związane z interwencją lokalnych policjantów, którzy pilnowali, żeby nie przekroczyć godziny, o której zaczyna się cisza nocna. W porządku, ale mogli im przecież powiedzieć, że to jest zespół ze Szwecji, który jechał tysiąc kilometrów, po to, żeby pierwszy raz w swojej historii zagrać koncert z orkiestrą. Nie wierzę, że jest jakiś policjant na świecie, który w takiej sytuacji nie pozwoliłby nam chociaż skończyć utworu.
        I chociaż na Dynamo było świetnie, nie zdecydujemy się więcej na podobne wybryki. Włożyliśmy w te koncerty zbyt wiele energii, a efekt był jaki był i nie chcielibyśmy tego ponownie przeżywać. Ludzie z całej Europy przyjeżdżają do Wacken; z Francji, Polski, Włoch, Szwajcarii... nie po to, żeby obejrzeć trzynaście chaotycznych minut. Byli bardzo zawiedzeni i chcemy im tego oszczędzić w przyszłości. Od tej pory gramy koncerty tylko z sześcioosobowym chórem, a partie orkiestry puszczamy z taśmy. Tak na razie zostanie.
        
Jestem pewien, że wszyscy cię o to pytają, ale jak tu nie zapytać – powiedz, co myślisz o najnowszej płycie Metalliki – “S & M”?
        
To prawda, nikt nie opuścił jeszcze tej sprawy. Wiesz, myślę, że to jest płyta naprawdę profesjonalnie zrobiona. Jednak kiedy zatrudnia się kolesia, który robi muzykę do hollywoodzkich filmów i kiedy dysponuje się budżetem w wysokości kilku milionów dolarów, to trudno nie zrobić czegoś na najwyższym poziomie. Z drugiej jednak strony, to bardzo nudna płyta, która brzmi po prostu jak kolejna ścieżka dźwiękowa do jakiegoś filmu. Nie ma tam za grosz odwagi, eksperymentatorskiego ducha... słychać, że Michael Kamen nie ma najmniejszego pojęcia o muzyce rockowej, nie mówiąc już o metalowej.
Z kolei Metallica też nie ma pojęcia o muzyce klasycznej, po prostu wynajęli kogoś, żeby to za nich zrobił. Rezultat nie mógł być inny – doskonały, ale nudny.
        
Dziękuję za wywiad.
        
Ja również dziękuję. Cieszę się, że za kilka dni znowu będziemy mogli spotkać się w polskimi fanami. Mam nadzieję, że koncert w Krakowie będzie udany i zapamiętacie go długo, bo przygotowaliśmy trochę niespodzianek. No i mam nadzieję, że po koncercie znajdę trochę czasu, żebyśmy mogli napić się razem “Krakusa”. [śmiech]

wywiad dzięki uprzejmości redakcji serwisu muzyka.interia.pl

-

Comments
No Comments have been Posted.
Post Comment
Please Login to Post a Comment.