Metalmania 2006, Katowice, ""Spodek", 4 Marzec 2006
Therion, Anathema, Moonspell i inni...
Bilet na XX Metalmanię kupiłem zaledwie dzień wcześniej. Kłopoty ze znalezieniem gotówki oraz ból pleców, który pojawił się któregoś ranka nie napawały mnie nadzieją na ruszenie swego chudego tyłka do Katowic. I o ile pieniądze się znalazły (a to dzięki mej wspaniałej duszce!), o tyle plecy opóźniały podjęcie decyzji. W końcu budząc się ze snu, dzień przed największym metalowym wydarzeniem w Polsce, pomyślałem sobie, że co ze mnie za facet, skoro przejmuję się jakimś pieprzonym kręgosłupem. Szybki wypad do Krakowa po bilecik, powrót do swej nory, mała drzemka i wcześnie rano poszedłem sobie na dworzec. Po dwóch godzinach jazdy byłem już w stolicy Górnego Śląska. Pozostało mi tylko poczekać na znajomych z forum Theriona (http://tmpforum.prv.pl), którzy również zjawić się mieli w mieście o turpistycznej i zimnej architekturze, która natchnęłaby pewnie Ginsberga do napisania części drugiej wiersza "Sunflower Sutra". Czas mijał szybko - siedząc w poczekalni zagłębiałem się w ciekawej lekturze traktującej o wygnaniu arian z Polski przez "tolerancyjnych" katolików w XVII wieku (Janusza Tazbira). Wreszcie nadeszli pasjonaci Bestyji - nastąpiło szybkie przywitanie i bez zbędnych breżniewskich pocałunków ruszyliśmy w stronę Spodka. Droga była krótka, po kilkunastu minutach byliśmy w środku...
W łapę wciśnięto mi plakat i płytkę. Fajnie, pomyślałem sobie, ale myśli me stały się bardzo wulgarne gdy doszedłem do szatni. Skandal i nic więcej! Mimo, iż moje rzeczy zajmowały jeden wieszak, musiałem zapłacić jak za dwa. Dlaczego? Ano osobno za 8-letni plecak i osobno (za nowszą) kurtkę! Oczywiście w mojej głowie pojawiła się myśl, by kurtkę schować do plecaka lub plecak do rękawa kurtki, ale szybka wizja takowej czynności wybiła mi tą ideę z głowy - rękaw kurtki był za mały na mój "tobołek", a kurtka za duża na mój plecak. Widząc kobietę z pociętą twarzą i wyłupanymi oczami, podałem jej zakrwawioną ręką umazane trzewiami rzeczy i cztery złote. Ruszyłem w górę, potem znalazłem się na płycie. Na scenę wszedł Soilwork. Nie jestem fanem tego zespołu, ale i też ich muzyka mi nie przeszkadza. Posłuchałem, uszy mi nie odpadły, ot, zagrali całkiem przyzwoicie muzykę pachnącą nu-metalkiem. Po nich na scenie pojawił się polski Hunter. Dużo z tego co zagrali pochodziło z ostatniej płyty "T.E.L.I". Ich występ był rejestrowany z myślą o DVD lecz nie wiem czy zostanie wydany w całości. Otóż w dwóch utworach pojawił się cholerny pisk z głośników zagłuszający wszystkie instrumenty i powodujący bardzo nieprzyjemne uczucie wśród słuchających. Fanów oczywiście nie mieli zbyt dużo; z takim Woodstockiem porównując, można rzec że zagrali do kotleta. Oczywiście był "Fallen", "Fantasmagoria", "Kiedy umieram" - słyszałem to już wcześniej więc w jakąś ekstazę nie popadałem. Nowsze utwory mimo wszystko nie są w stanie dorównać tym, rzekłbym, klasycznym. Koncert jednak był udany - bardzo fajne było zakończenie gdy muzycy usiedli na krawędzi sceny, a wokalista zszedł ku fanom do barierek. Zagrali delikatny, kawałek wykonany bez gitar elektrycznych, "Pomiędzy niebem a piekłem". Drak musiał w pewnym momencie przerwać, gdyż prawie spadła na niego młoda fanka, którą tłum pod scenę wyniósł na rękach :) Występ całkiem pozytywny, mile łechcący uszy. Nastąpiła mała przerwa, w czasie której po płycie pałętał się Ola Fink z Soilwork. Błądził z browarkiem w ręku lekko podpity, aż w końcu został wyproszony przez ochronę. "Misiek" powiedział mu coś o piwku, po czym zorientowawszy się, że rozmówca po polsku "nicht verstehen", wskazał na piwo, potem na wyjście i rzekł dumnie: "this!". Nie rozumiem zbytnio co to "this" miało oznaczać w związku z wyjściem, ale pan z ochrony widocznie zamienił mózg na odżywki i sam chyba też nie wiedział. Szwed jeszcze pokazał na identyfikator, ale nie przekonał pana z "Fosy" (nazwa firmy ochroniarskiej). Mimo wszystko zachował się z wielką klasą - uśmiechnął się, wyszedł na korytarz, szybko dopił piwko i powrócił na płytę, heh. Chwilkę później pojawili się panowie z 1349. Umalowane mordy, pieszczochy z długimi kolcami na rękach... Zagrali miażdżący black metal - co prawda wokalista chyba kamery nigdy nie widział, gdyż stroił do niej groźne miny, ale sam występ w moim przekonaniu był bardzo udany. Siła, moc, dobra technika - wytworzył się groźny, mroczny klimat komuś kto stał pod sceną mógł wydać się bardzo mistyczny. Sami "szatanowcy" nie wykazywali chęci kontaktu z fanami - zagrali i poszli nie zwracając się ani razu do zgromadzonych. W sumie pasowało to do dumnych wyznawców zła noszących mrok w sercu i mających ciemność w duszy, ha!
Koncert Unelashed oglądnąłem sobie już w pozycji siedzącej, patrząc na scenę z sektora czerwonego. Nim króciutko opiszę występ Szwedów, napomknę co nieco o tych sektorach. Otóż bilet na płytę oraz na sektor czerwony kosztował tyle samo, jednak jeśli ktoś miał zaznaczone na nim "Płyta", nie mógł sobie siąść w sektorze czerwonym. Tzn. niby nie mógł a mógł, wiem, bardzo to enigmatyczne stwierdzenie, więc już wyjaśniam. Otóż ochrona nie wpuszczała na miejsca siedzące ludzi, którzy nie mieli odpowiedniego biletu, jednak z płyty łatwo można było się przedostać do krzesełek - wystarczyło przejść przez malutką barierkę. Nikt tego nie pilnował, nikt na to uwagi nie zwracał - po cholerę więc jakieś ceregiele przy wejściach? Bezsens zupełny. Tym bardziej, że jak wspominałem, cena jest ta sama na płytę oraz na miejsca siedzące w sektorze czerwonym. Wracając do Unleashed - cudem wystapili, gdyż ich pekusista dostał zapalenia płuc, po trzech próbach za bębnami zasiadł ktoś inny. I spisał się całkiem udanie, trzeba przyznać. Unleashed zagrali ostro, taki death powodujący, że noga sama się ruszała i tupała o podłoże. Był kawałek "Don't want to be born", był "Death Metal Victory", "Victims of War", "To Asgaard We Fly" i na zakończenie "Before The Creation of Time". Fanem tego zespołu nie jestem, a to ze względu na teksty - Johnny właściwie w kółko śpiewa jedno i to samo, co może na dłuższą metę wydawać się po prostu nudne. Po Unleashed zagrały Kwasożłopy, czyli nie kto inny jak Polacy z Acid Drinkers. Szczerze mówiąc, nie lubię tego zespołu i po obejrzeniu ich występu nie zmienię zdania - takie granie, ni to w ząb i nie w oko, jak to któryś z mych towarzyszy stwierdził: "Zagrali jeden długi utwór". Wynudzili mnie bardzo, ale znaleźli oczywiście swoich fanów, którym pewnie zespół skopał dupę. Na mojej w każdym bądź razie ani jeden siniak się nie pojawił... Evergrey - wysłuchałem jednego tylko utworu, który zespół spieprzył konkretnie. Miało się wrażenie, jakby padł im odsłuch - instrumenty nie były zgrane, perkusja grała jak chciała, chaos, chaos i raz jeszcze chaos. Ja i czworo mych towarzyszy udaliśmy się na piwo - przy wyjściu ze Spodka dano mi czerwoną, papierową bransoletę na rękę po czym wypuszczono. Trafiliśmy do "Pubu pod Spodkiem". Było tam cholernie ciasno, nie wspominając abyśmy znaleźli jakiekolwiek wolne miejsce. Zapytałem o Dębowe - nie mieli. O Tatrę Mocną - nie mieli. O Lecha Mocnego - nie mieli. Omal się nie popłakałem, omal nie uderzyłem głową w ladę mając nadzieję, że trzaśnie mi w karku i udam się tam gdzie prawdziwy czciciel zła i przemocy się uda... A tak poważnie - chcąc nie chcąc musiałem zadowolić się Tyskim za 5 złotych. Po jakimś czasie wróciliśmy do Spodka - akurat wchodził zespół U.D.O.. Zagrali chyba tylko trzy lub cztery utwory z racji "obsówki", to znaczy opóźnienia jakby ktoś nie wiedział (Word nie wiedział, bo podkreślił). Nie jestem fanem takiego staromodnego heavy, ale energia jaka biła z ich muzyki, udzieliła się również i mnie. Świetne, do bólu poprawne i techniczne granie, w dodatku szybkie i bardzo energetyczne porwało publiczność. U.D.O. przyszło obejrzeć dużo, dużo więcej ludzi niż poprzednie zespoły. Mnie rozruszał szczególnie klasyk Accept (w końcu Udo Dirkschneider do były wokal w tym zespole) "Balls to the Wall". Mógłbym przysiąc, że zza sceny występowi Niemców przypatrywał się Johnsson z Theriona, wielki fan Acceptu, który ten kawałek w przeszłości często grał jako cover w czasie bisów. Niestety, w czasie tego występu ktoś rzucił w Udo papierem toaletowym czy też pudełkiem z soczku, trafiając go prosto w twarz... Co prawda jak na profesjonalistę przystało, wcale się tym nie przejął, ale mnie zrobiło się wstyd, że krajanie potrafią być takimi burakami i idiotami. Matoł rzucił czymś prosto w ryj wokaliście i co? Cieszył się? Lżej na sercu mu się zrobiło? Wieśniactwo... U.D.O. dosyć szybko zszedł ze sceny, wielka niewątpliwie szkoda, ale rozkład to rozkład, trzeba się jakoś było mieścić w czasie... Nadszedł czas na Nevermore. Oj, oj, kiepski występ. Jakaś mieszanka styli, wokal niemrawy, wydawało się że nie bardzo pasuje do muzyki zarówno pod względem brzmienia jak i dostosowania do muzyki. Najlepszym komentarzem występu będą słowa kogoś, kto siedział nade mną - "O, ubrał czapkę, może zacznie lepiej śpiewać". Chyba ta czapka miała właściwości magiczne i jakoś mu pomogła, gdyż istotnie, pod koniec gra panów z Nevermore wydawała się lepsza, bardziej składna i przemyślana, ale i tak większość oglądających chyba odetchnęła z ulgą gdy kapela ta zeszła ze sceny. Lepiej niewątpliwie wypada na płytach niż na koncertach, chociaż nie wiem, może tylko ten był taki nijaki i bezbarwny, zalatujący nudą i bolesną monotonią...
Wreszcie Moonspell! Ribeiro w czerwonej, wampirzej pelerynie a la Nosferatu wpadł po kilkudziesięciu sekundach muzyki pobrzmiewającej w ciemnościach, z jego wejściem rozbłysło światło i tłum wybuchnął krzykiem, rykiem i odgłosami entuzjazmu wymieszanego z nieukrywaną radosną ekstazą! Portugalczycy zagrali niemal same klasyczne kawałki - "Wolfshade" "Alma Mater", "Vampiria" z Wolfheart, "Awake" "Opium" i "Full Moon Madness" z Irreligious, a z nowego albumu ("Memorial"), który wyjdzie za trzy tygodnie: "Finnistera", Upon The Blood and Man", "Memento Mori". Był i "From Lowering Skies" z Antidote. Koncert był bardzo udany, mnie spodobał się bardzo (może dlatego, że m.in. na płytach Moonspella się "chowałem"), chociaż Ci którzy widzieli ten zespół wcześniej twierdzili w miarę zgodnie, że poprzednie koncerty były lepsze. W każdym bądź razie, nikt nie stwierdził, że ten na dwudziestej Metalmanii był zły. Zauważyłem, że w czasie tego występu światła zaczęły specyficznie pracować - zespół może miał własnych ludzi od oświetlenia lub też rozpisał wcześniej obsłudze co i jak, gdyż zmieniały się one odpowiednio i w zależności od muzyki dopełniając tym samym nastroju. Bez wątpienia zespoły grające wcześniej nie zgrały tak jak Moonspell - widać otrzaskanie sceniczne oraz doświadczenie tego świetnego bandu. Dosyć długo trwały przygotowania do występu Anathemy, ale w końcu wyszli na scenę wraz z kwartetem smyczkowym. Z tyłu sceny zawieszono dwa kwadraty, na których pojawiały się różne ruchome obrazy - w sumie zespół mógłby sobie to darować, gdyż obrazy ani nie były odpowiednie do muzyki, ani też jakieś specjalne, pod koniec zaczęły się powtarzać i pokazywały się te same co na początku. W każdym bądź razie zespół zaczął od "Shroud or False" by potem przejść do "Fragile Dreams". Koncert Brytyjczyków był co najmniej dziwny. Brzmieniowo niezbyt udany, kwartet smyczkowy był przeważnie zupełnie niesłyszalny - Danny w pewnym momencie rzekł do publki: "To nie jest nasz najlepszy występ więc może byście nam kurwa pomogli". Powiedział to z jakąś irytacją, tak jakby ludzie stali sztywno niczym sklepowe manekiny. A przecież publiczność dobrze się bawiła, śpiewała, klaskała, skakała, czegóż on od niej chciał? Mnie bardzo nie spodobały się te słowa... Vincent przed którymś utworem rzucił publiczności zgrzewkę piwa, co się mu bardzo chwali. Zresztą zachowanie Vincenta było całkowicie odmienne od zachowania brata, który narobił na koniec syfu, rzucając przed przepiękną solówką mikrofonem o ziemię (czemu towarzyszyło takie głuche lecz głośne "pum"), by po jej zakończeniu (wykonywał przy utworze "Comfortably Numb" Pink Floydów) wziąć jakieś pudło (cholera wie czy to głośnik, mikser czy head pieca) i rzucić nim ze sceny przed fanów... Przyczyna mogła być jedna - irytacja z powodu koncertu. Otóż miał on być rejestrowany na potrzeby DVD, a nie wszystko szło jak należy. Jeden utwór przerwano, gdyż Vincent nie mógł zgrać się z kwartetem smyczkowym - skrzypce zaczęły grać, Vincent zaczął śpiewać, na co Danny zareogował krzycząc: "No, no, not now!". Podbiegł do skrzypków, zaczął dyrygować, ale coś nie zostało odpowiednio ustalone, bo nie mogli oni zacząć poprawnie... Vincent więc patrząc na zmagania brata z mikro-orkiestrą, nie przejmując się niczym, zaczął śpiewać a potem przygrywać sobie bez asysty nikogo innego. Oczywiście po kilkudziesięciu sekundach włączyły się i skrzypce i Danny, ale utworu nie udało się uratować. W jednym z kawałków po prostu wysiadł mikrofon, co nie wszyscy chyba spostrzegli gdyż działo się to w końcówce utworu... Ale niszczenie sprzętu wydało mi się co najmniej dziwne - konferansjer przed koncertem prosił publiczność by ta zasysała płatne kawałki z oficjalnej strony gdyż zespół z racji braku wydawcy płytę będzie musiał wydać sam, a później zespół niszczy sprzęt za który przyjdzie mu zapłacić... Brak logiki i myślenia... A płatnych kawałków na pewno nie zassam - nie zamierzam w jakimś tam stopniu pokrywać kosztów zniszczonego z czystej głupoty sprzętu... Sam koncert był mimo wszystko okay, dużo ostrzej zagrali niż na płytach, chociaż piać z zachwytu nie ma co właśnie ze względu na to o czym pisałem wyżej.... Dla potomnych setlista: 1. Shroud of false; 2. Fragile dreams; 3. Balance; 4. Closer; 5. Lost control; 6. Empty; 7. A natural disaster; 9. Inner silence; 10. One last goodbye; 11. Judgement ; 12. Panic; 13. Flying; 14. Angelica; 15. Comfortably numb (cover floydów).
Nadszedł czas na Theriona. Sprzęt rozkładano i testowano chyba godzinę, co zmęczonych i śpiących ludzi jakby nie patrzeć, denerwowało i wzmagało ich znużenie... Wszystko jednak ma swój koniec, nawet niekończące się na pozór dogrywanie i ustawianie wszystkiego. Zaczęło się! O... 1:20 w nocy! Pierwsze zaskoczenie - na scenie Sarah Jezebel Deva, po latach nieobecności na scenie z Therionem! Brak Matsa Levena - jego partie przejął... perkusista, który miał założony mikrofon i słuchawki! Pierwszy utwór, Ginnungagap! Szał, niesamowity ruch pod sceną, smród spoconych ciał i potu, skakanie, machanie łbem! Son of the Sun jako utwór numer dwa! O ile jeszcze po Sarze widać było przerwę, o tyle już później śpiewała bardzo dobrze! Ludzie wykrzesali z siebie wszystkie siły - nawet ja mimo ogólnego zmęczenia i bólu pleców tuż pod sceną dawałem z siebie wszystko. Tuż po rozpoczęciu "Wine of Aluqah" Christoferowi pękła struna, podbiegł na bok sceny, popatrzył na stojące tam gitarki i szybko przywołał technicznego. Cóż, okazało się, że nie ma tam zapasowej gitary, która potrzebna była do zagrania tego kawałka. Techniczny pobiegł za scenę, a tymczasem Kristian robił wszystko by ratować utwór. Dopiero pod koniec dostarczono Chrisowi wiosło (de facto to, na którym grał wcześniej któryś gość z U.D.O.) i przez minutkę można było usłyszeć Wine w normalnej wersji :) Reszta utworów zagrana już była poprawnie, a co najlepsze, dużo w nich było swego rodzaju improwizacji - jakieś nowe, nietypowe solówki, palce Kristiana znajdowały się nieraz w tak nietypowych pozycjach, że aż dziw bierze, iż żadnego z nich nie złamał. Co bardzo mi się spodobało, to sample skrzypiec, które wreszcie były "żywe", normalne, a nie takie (czyli midiowate) jak podczas trasy zespołu w październiku 2004. Na scenie było dużo ruchu, zespół grał z ogromną radością - Johan i Kristian co chwila zerkali ze sceny śmiejąc się, tym samym wyrażając swoją aprobatę i zadowolenie z publiczności, która była niesamowicie żywa i doskonale się bawiła. Zespół zagrał nie tylko wolne kawałki (Siren of the Woods i Raven of Dispersion), ale także i energiczne utwory (jak chociażby... stary Baal Reginon! z SMHDHM). Cóż jeszcze można było usłyszeć? Seven Secrets..., Rise of Sodom and Gomorrah, Typhon, Black Sun, Asgaard, Riders of Theli i oczywiście To Mega Therion! Po tym utworze wszyscy z zespołu, Sarah + dwoje pań i dwoje panów z chórku pokłonili się jak to mają w zwyczaju publice, gitarzyści rzucili ludziom kostki a perkusista pałeczki i wszyscy zeszli ze sceny. Ale tłum nie dał się zbyć tak łatwo! "Therion", "Therion!" każdy kto żyw był darł się co sił w ryju! Powrócili! Na bis poszedł "Melez"! Był to tym samym ostatni utwór, który śpiewał Chris - oficjalnie zapowiedział, że kończy z darciem się na scenie. To był ostatni kawałek grany na tej Metalmanii...
2:30, koniec, trzeba wracać...
Szliśmy całą ekipą przez Katowice w milczeniu - nie dlatego, że jesteśmy z natury jacyś sztywni czy też drętwi, po prostu byliśmy wyj..ani jak Marianna Rokita po biciu Seksualnego Rekordu Świata. Bolało wszystko, poza tym niektórzy byli już blisko dobę na nogach. Pech chciał, że wszyscy pociąg mieli jakoś wcześniej niż ja - bliski agonii łaziłem sobie po dworcu (nie ma poczekalni! wstyd!) obserwując bezdomnych, drżąc z zimna i gapiąc się raz po raz na dworcowy zegar. Aż w końcu nadjechał upragniony pociąg, do którego to z radością wsiadłem...
"Thor"
thor667@poczta.onet.pl
Fotki: Moon (http://rockmetal.pl)
PS: Set lista Therion w kolejności nieprzypadkowej:
1. Ginnungagap; 2. Son of the Sun; 3. Seven Secrets of the Sphinx; 4. Asgard; 5. Rise of Sodom and Gomorrah; 6. Typhon; 7. Siren of the woods; 8. Baal Reginon; 9. Riders of Theli; 10. Black Sun; 11. Wine of Aluqah; 12. Raven of Dispersion; 13. To Mega Therion; 14. Melez