Relacja z Wrocławia 2004
Posted by Thor on August 21 2007 12:28:39

Relacja: Therion, Tristania, Trail Of Tears
Wrocław "W-Z" 23.10.2004

Kiedy poprzednim razem Therion występował w Polsce nie miałem nawet pojęcia o istnieniu tego zespołu, jednak od jakichś dwóch lat, czyli od kiedy zafascynowała mnie ich twórczość, na występ na ojczystej ziemi czekałem jak na zbawienie… I oto 23.10.2004 nadszedł z dawna wyczekiwany dzień, do Wrocławia zawitała Bestia…
Opis zacznę może od Empiku, bo całkiem fajna sytuacja miała tam miejsce. Siedzę sobie z kolegami, zarówno starymi jak i świeżo poznanymi, zespół się spóźnia, humory dopisują (chociaż swoją drogą to ile można czekać, zwłaszcza o suchym pysku:) i dowiedziałem się od ochroniarza, że stoimy w dobrym miejscu, bo na początku pójdziemy po autografy). No i myślę, że może Siostra (z forum, bilety jej kupiłem) już przyszła z koleżanką swoją to zadzwonię do niej żeby spytać gdzie jest, chociaż miały flagę mieć a nikogo z flagą nie widziałem i dzwonię sobie i pytam i wzrokiem najdalsze zakątki pomieszczenia lustruję, i mówię żeby flagę podniosła a tu nagle się cos przed oczami pojawia w odległości nawet nie metra... Fajnie wyszło nie ma co :). Zespół się spóźnił jakieś pół godzinki, ale w końcu jednak się panowie pojawili, Chris coś napomknął o kacu a miniorkiestra w składzie 2 x skrzypce + kontrabas + wiolonczela + klawisze zagrała Black Diamonds i fragmenty To Mega Therion i Voyage of Gourdjeff. Jako jedni z pierwszych zostaliśmy obdarowani autografami i uściskami dłoni. O mało co zapomniałbym wziąć plakat, ale się wróciłem, co nie wzbudziło zachwytu ochrony, która sprawiała wrażenie jakby jej zadanie polegało na jak najszybszym przepędzeniu stada zwierząt wskazaną trasą. Trochę szkoda ze tylko 3 osobowa reprezentacja była, bo się napaliłem na jakieś zdjątko z chórzystkami a tu nic... A potem kierunek W-Z, no i długo nie trwało (około jednego piwa:)) i się koncerty zaczęły. O dziwo zupełnie otwarcie pozwolono mi wnieść aparat. Najpierw Trail of tears, tak trochę ni stąd ni z owąd na scenie się pojawił, (jakieś małe intro by się przydało albo zapowiedź). Ogólnie występ nie był zły, śmiesznie trochę wyglądało to, że o ile skośnooki gitarzysta i ciemnowłosy wokal w bardzo oryginalnych glanach wczuwali się w miarę mocno, o tyle reszta tak coś niemrawo, drugi gitarzysta gdzieś się tam z tyłu chował jakby przestraszony... Ale publika trochę się nawet bawiła, ja stałem przy barierkach narzekając w duchu na ścisk, ale nie zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka później. Kontakt z publicznością jakiśtam był, np. podobała mi się mniej więcej taka wymiana zdań:
- Do you like our new songs??!!!
- Yeah!!!
- Do you like Trail of tears???!!!
- Yeah!!!
-Are you all gonna buy our new album??!!!
I tutaj juz takiego entuzjazmu nie było…
Panowie na scenie długo nie zabawili, zagrali dwa premierowe kawałki, z których jeden rzekomo jest najcięższy ze wszystkich ich utworów, kilka starszych, których tytułów niestety nie potrafię wymienić.
Niedługo potem na scenę wyszła Tristania i zrobiło się o wiele goręcej:) Zwłaszcza, kiedy pojawiła się Vibeke w swoich trochę śmiesznych pantofelkach... Cały występ oceniłbym jako niezły. Bardzo mi się podobała druga z piosenek z nadchodzącej płyty, natomiast kontakt z publicznością nie był zbyt intensywny, w zasadzie sprowadzał się do „thank you (very much)” wypowiadanego przez Vibeke (która notabene przez 90% występu jak zahipnotyzowana wpatrywała się dokładnie przed siebie) ido parokrotnego wykrzyczenia Tri-sta-nia! przez publikę. Poza nowymi utworami uszom naszym dane było usłyszeć numery takie jak Angina, Aphelion, Beyond the Veil, World of Glass i rzecz jasna na koniec Angellore (zdaje się, że było więcej ale tyle pamiętam). Nie najwyraźniej było słychać wspaniały głos Vibeke ale za to widoczek, przynajmniej z mojego miejsca, był super. Trzeba też wspomnieć, że piękna wokalistka, choć nie szalała po całej scenie, to ruszała się całkiem fajnie. Fajnie się też schylała po wodę :) Natomiast pan, który czyste wokale męskie śpiewał nie za bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić na tej scenie, gdy akurat nie ma nic do śpiewania i np. od niechcenia się po plecach drapał (fakt faktem do rytmu:)), co dosyć komicznie wyglądało podobnie jak papieros w ustach perkusisty w czasie ostatniej piosenki. Ścisk się zrobił niemiłosierny, kilka moich prawych żeber zawarło bardzo bliską i długą, choć niekoniecznie przyjemną znajomość z ramieniem koleżanki, która stała obok i właściwie w podobnym położeniu czekaliśmy na to, co miało wydarzyć się za chwile. Trochę to trwało, ale wreszcie zabrzmiało intro do Blood Of Kingu i po kolei na scenę wyszli muzycy Theriona. Koncert się zaczyna, ludzie szaleją, no odjazd po prostu, przy barierkach możliwości ruchowe co prawda ograniczone do minimum (zwłaszcza z aparatem ręce), ale za to wszystko ładnie widać, strasznie mi się podobało gdy panie unosiły ręce przy refrenie, mała rzecz a cieszy :). Kolejne utwory to Uthark Runa i Asgardzik mój ukochany. O każdej piosence nie ma się co rozpisywać, a kolejności dokładnie nie pamiętam. Leven jest rewelacyjnym wokalistą, to mu trzeba przyznać, a z pewnością do końca życia w pamięci zostanie mi moment z Typhona, kiedy w trakcie refrenu zeskoczył pod same barierki i twarzą w twarz w odległości może 30 cm od siebie patrząc sobie w oczy wykrzyczeliśmy "And let another kingdom rise.." (on i ja, poważnie!) Ależ to było wspaniałe!!!!! A zaraz obok był jeszcze ochroniarz.... ale on nie śpiewał. A propos Typhona to Chrisowi growling nie za dobrze tutaj wychodził moim zdaniem, ale zrehabilitował się przy końcówce Melez. Właściwie to zachowanie całego zespołu było rewelacyjne, Chris fajnie gitarką wywijał albo w dyrygenta się bawił np. gdy publiczność śpiewała „Invincible, aaa….”, a Kristian często i gęsto obdarzał wesołymi spojrzeniami bawiących się, mnie ten zaszczyt spotkał 3 razy, z czego raz przez dobre parę sekund:). Widać było ze chłopaki lubią to, co robią. Duża dama z przodu była dosyć powściągliwa w gestach podobnież dwie pozostałe panie (może dlatego to uniesienie rąk tak mi się podobało…) z których jedna, całkiem niczego sobie, z uroczym, lekko zakłopotanym, tajemniczym uśmieszkiem na publiczność raz po raz spoglądała kiedy nie śpiewała. Chórzyści również spokój zachowywali, może poza tym, że przy Wine of Alucah ten z naszej lewej podniósł rękę z uniesionymi 2 palcami:), Mats Leven za to absolutnie się nie oszczędzał i wiele wnosił do choreografii, np. wspierając gestykulacją teksty piosenek. Perkusisty nowego bardzo byłem ciekawy jak też sobie poczynać będzie i musze powiedzieć, że w wielki zachwyt mnie nie wprawił, ale zawodu też nie sprawił - ot taki dobry perkusista, myślę, że Evensand byłby lepszy, przynajmniej z tego, co na studyjnych albumikach słychać. W pewnym momencie gdy tłum skandował nazwę zespołu, Chris zaczął przygrywać na gitarce i powiedział " You've just written a new song!" Całkiem sympatyczne to było, a podobna sytuacja powtórzyła się jeszcze później, tak, że musieli zwlekać z rozpoczęciem kolejnego utworu. Po 5 piosenkach się czułem dokładnie tak jak po mojej jedynej jak dotychczas wizycie w saunie, głowa mnie zaczęła bolec i jakby ktoś ze mnie wszystkie płyny wycisnął i ociekałem potem jakby mnie nim ktoś oblał (przy pierwszych sekundach „The Wild Hunt” myślałem, że to „Khlysti evangelist”…), ale potem trochę mi przeszło na szczęście. Nieprzyjemny był ten ścisk, który panował, czasami naprawdę trudno było się skupić na muzyce kiedy miało się wrażenie, że się zaraz własne flaki wypluje, oprócz tego niezbyt też przyjemnie jest gdy co chwilę ktoś nad głową przelatuje i się z glana w głowę obrywa ale to chyba nieodłączne elementy takich koncertów. Kiedy zespół zaczął grał „Melez” jeden z ochroniarzy, taki dość sympatyczny łysy koksik nie za wysoki, podrygiwać zaczął nawet trochę, hehe. Pierwszy bis zaczął się od „Cults of the shadow” i po tej piosence się wycofałem nieco dalej od sceny, następny w kolejce był „To mega Therion” ("The world will burn..." śpiewane przez wszystkich itd. :)) i chyba jeszcze jakiś utwór, trochę poskakałem, choć ledwo się na nogach trzymałem i się niemal skończyło. Na koniec cover Mercyful Fate, słabo znam ten zespół, ale pioseneczka była super. Coveru Motorheada nie było, ale mi to jakiejś wielkiej różnicy nie robi. Na szczególną uwagę zasługuje piękne Siren Of TheWoods, przy którymi się trochę luźniej zrobiło, a każdy mógł zatonąć w otchłani cudownych dźwięków, nie było niestety żadnych dymów ani nic takiego (a na innych koncertach podobno były). Na szczególną uwagę zasługuje także „In remembrance”, utwór nigdy nie grany na koncertach a nadający się do tego celu wyśmienicie, Leven to nie Dan Swano co prawda, ale poradził sobie co najmniej zadowalająco, a i widownia miała co robić. Wymienię jeszcze pozostałe utwory, które zostały zagrane, a o których nie wspominałem: „The Khlysti Evangelist”, „Crowning of Atlantis”, „Schwarzalbenheim”, „Ginnungagap”, „Seven Secrets of the Sphinx”, „Rise of Sodom and Gomorrah”. Chwila definitywnego końca koncertu musiała w końcu nadejść, a potem... dawno mi we Wrocławiu tak woda z kranu nie smakowała… A po poszwędaniu się po mieście i pożegnaniu znajomych przyszła pora na powrót do domu i zasłużony odpoczynek :P. Co tu dużo mówić, koncert, choć minął nie wiadomo kiedy, był super, zajefajny, itd. itp. (chociaż gitary trochę głośniej moim zdaniem powinno być słychać), jeszcze Seawinds, In The Desert Of Set, Son Of The Sun, Call Of Dagon, Arrow From The Sun, Lemuria, i Birth Of Venus Illegitima zamiast Rise of Sodom... i coś jeszcze ze starych i jakiś cover Iron Maiden i byłaby jak dla mnie setlista doskonała. A tak była prawie doskonała, ale mogliby pograć jednak trochę dłużej, cóż, pomarzyć zawsze można. Miejmy nadzieję, że Chris dotrzyma słowa i przy okazji następnej płyty zespół o Polsce w ogólności a Wrocławiu w szczególności nie zapomni, a wtedy kto pójdzie, z pewnością nie będzie żałował…


Michał Radliński